Justyna i Kacper – reportaż ślubny

Picture of Kuba

Kuba

Ostrzegam. To będzie bardzo długi wpis i będzie tu też bardzo dużo zdjęć.
To był wyjątkowy dzień, na tyle, że do tej pory jestem szczęśliwy, że mogłem brać w nim udział. Działo się bardzo dużo, ale najwięcej to było emocji, a były wszystkie, łzy radości, łzy wzruszenia, łzy bólu, potem znowu ogrom szczęścia. Jestem raczej silnym facetem, ale tutaj kilka razy musiałem oczy wycierać… A było to tak ;). Fryzurę i makijaż tworzył Marek Bogdziewicz, który niestety niedługo nas opuszcza – ale to już inna historia… Wyszło skromnie, naturalnie – w sam raz. Kacper za to (Pan Młody znaczy się) szykował się w Boguszach, gdzie później odbywało się wesele, a po jego przygotowaniach wróciłem do mieszkania rodziców Justyny. Najlepsze było to, że kilka dni przed ślubem dostałem telefon od niej, że rodzice ostrzegają, że mieszkanie jest ciemne, że zdjęcia będą beee i że dramat. Nastawiłem się na jakąś jaskinie, a tu więcej światła niż w plenerze 😉 Rodzice lubią chyba czasem poprzesadzać. Jako, że tego dnia były 3 świadkowe to proces ubierania przebiegł szybko, a po chwili dołączył do nas Kacper. No i tu łzy poleciały po raz pierwszy i to w sumie kilka razy… I dobrze, widać było od samego początku, że dzieje się coś ważnego.

Po pięknym błogosławieństwie piechotą ruszyliśmy do parafii pw. Chrystusa Sługi, gdzie odbyła się wyjątkowa ceremonia przy udziale 7 księży (Papież tego dnia nie mógł przylecieć). Kościół przyjemny do fotografowania bo dużo miejsc po bokach gdzie można spokojnie się przemieszczać nie przeszkadzając w mszy – co jest w sumie dla mnie zawsze najważniejsze – ale o tym też swego czasu napiszę, kilka porad jak poruszać się w kościele by nikogo nie wkurzać 😉 No i tu łzy pociekły po raz kolejny, ale tego się można było spodziewać, Kacper za to dzielnie walczył by żadnej nie uronić mimo, że oczy mu się mocno szkliły 😉

Wesele… no cóż. Śmiem twierdzić, że nie da się tego przebić. Zaczęło się od kapitalnego przywitania gości przez ojca Justyny, odważne żarty, pełen luz i świadomość na co sobie można pozwolić, ale jak się potem okazało to nie były najważniejszego jego cechy. Wesele obsługiwał DJ (którego oczywiście nie pamiętam – jak zawsze zresztą), który zajął się też oświetleniem sali (jeżeli salą można nazwać namiot). Tu trzeba dodać, że DJ idealny, wysoka kultura, ale i pełen luz. Dla mnie na plus. Pierwszy szok wywołało u mnie podziękowanie rodzicom. Pierwszy raz widziałem tak ciekawy film z takim nakładem pracy (chociaż nad wokalem można było jeszcze trochę popracować :P) W stworzeniu filmu pomagał wujek Justyny, któremu też się należą wielkie brawa za to, że umiejętnie współpracował przez cały dzień i sobie nawzajem nie przeszkadzaliśmy w swojej pracy. No ale, jak się okazało po kilku godzinach nie był to jedyny film wyświetlany i można było to zrobić jeszcze lepiej.

Sielankę tuż przed oczepinami przerwał mały wypadek z którego teraz wszyscy się śmieją, ale wtedy nie wyglądało to dobrze. Małe zderzenie w tańcu i kolano najważniejszej kobiety tego dnia zostało troszkę „przemeblowane”. Na chwil kilka czar prysł, trochę jak w Kopciuszku, tylko zamiast karety z dyni przyjechała karetka. Wiele osób podchodziło do mnie bym pstrykał ile wlezie – no ale, zawsze twierdziłem, że nigdy nie chcę być sępem, fotografem, który będzie czerpał korzyć z czyjegoś nieszczęścia. Nie zbliżyłem się do miejsca tej „tragedii” no bo tu właśnie pojawiły się te najmniej lubiane łzy. Zrobiłem z daleka kilka zdjęć nie podnosząc aparatu do oka, pstryknąłem na ślepo z myślą, albo się coś trafi i jak będą chcieli to później te zdjęcia dostaną, jak nie to nie. I tak oto chwil kilka po północy wesele opuścili gospodarze wieczoru. Długo walczyłem ze sobą czy kończyć pracę czy nie, w końcu umowa mówi do oczepin 1/2 w nocy. No, ale co chwila napływały informacje, że chyba jest dobrze, że jeszcze kilka badań, że już zaraz.
Moje oczekiwania na powrót „młodych” zostały odpłacone już kilka chwil później. Ojciec połamańca wniósł ją na wesele około 2:30 no i wtedy też został puszczony kolejny film. Film niespodzianka przygotowany tym razem, przez rodziców Justyny, we współpracy pewnie z połową rodziny. Film, który był nagrywany w różnych częściach kraju – nie wiem jak długo był realizowany film, ale co chwila kręciłem głową, że to niemożliwe by ktoś tak się starał… Pierwszy raz widziałem na zewnątrz taką miłość rodziców do dziecka, taką szczerą, prawdziwą miłość. W tym momencie myślę, że nikt już nie pamiętał o tym, że niedawno była tu jeszcze karetka, że był dramat. Wesele ożyło ponownie, a wtedy rozpoczęły się „tradycyjne” oczepiny. Tu kolejny bardzo fajny detal, oczepiny prowadzili przyjaciele pary młodej. Fajna opcja, łatwiej da się wciągnąć w zabawę gdy namawia do tego kumpel niż jakiś obcy facet ;). No i tu podczas zabawy oczepinowej pomyślałem sobie znowu, że karetka przyjedzie jeszcze raz – męskie tańce w parach zazwyczaj są pełne ewolucji, ale o 3 w nocy nabierają trochę więcej mocy, zresztą będzie to widać na kilku ostatnich zdjęciach z wesela. Oczepiny skończyły się około 4 w nocy, widać już było przez okna namiotu, wschód słońca. No i gdy miałem już się ewakuować, tata znowu dał o sobie znać, piosenka, którą napisał na długo zostanie mi w pamięci – i to tutaj popłynęły kolejny łzy, ale tym razem również u mnie. O czym piosenka nie będę pisał, ale do samego Ełku w samochodzie miałem banana na twarzy. Nie zawsze na własne oczy można zobaczyć prawdziwe szczęście.

Na plener czekaliśmy, aż noga dojdzie do siebie, ale jak już się doczekaliśmy to pojechaliśmy w jedne z moich ulubionych miejsc, na górę Bunelkę i na Żabie Oczko, bo czemu nie 😉
 

To był najdłuższy mój wpis, pod względem treści jak i zdjęć, ale nie dało się tego zostawić tak bez tych słów. Cieszę się, że brałem w tym udział, poznałem tego dnia wielu wartościowych ludzi i wiem do czego sam chcę dążyć gdy nadejdzie na to odpowiedni czas. Dziękuję Wam.