To było nasze trzecie spotkanie. Pierwszy raz widzieliśmy się kilka lat temu na ślubie Martyny i Tomka (którzy teraz byli świadkami), później spotkaliśmy się na chrzcinach Kacperka, no i teraz na ich własnym ślubie. Ślubów już troszkę w swoim życiu widziałem, ten troszkę jednak się wyłamał z tych „moich” standardów. Na początku mały dramat, potem istne szaleństwo, ale od początku.
Lubię gdy całość przygotowań odbywa się w mieszkaniu, tam zawsze czuć klimat, a tu zdecydowanie był. Dramat o którym wspominałem wcześniej powstał z powodu „troszkę odważnej” decyzji fryzjerki/makijażystki o ponadprogramową fryzurę mamy Moniki, co prawda dramatem nie była fryzura bo mama wyglądała pięknie, ale fakt, że uciekło nam ponad 40 minut czasu. Pojawiła się spora mieszanka emocji, od śmiesznego Kacperka, który gdy się obudził powoli przez szparę w drzwiach sprawdzał co się dzieje w domu, by pochwali bawił się ze mną traktorami (taki do tyłka fotograf, że zamiast robić zdjęcia to się bawi z dziećmi). No ale nietypową sytuacją jest, gdy „młody” już jest ubrany, orkiestra w pokoju gra, a „młoda” jest jeszcze malowana, niepotrzebna presja, aleeeeeee wyszło pięknie mimo wszystko. Po skończonym ubieraniu się i błogosławieństwie zostało jakieś 7 minut do ślubu i tyle samo kilometrów do kościoła, no ale oczywiście trzeba było doliczyć jeszcze bramy :).
Kto mnie zna, ten wie, że nienawidzę się spóźniać, zawsze jestem przed czasem i w tym momencie chyba ja najbardziej się stresowałem tym, że się spóźnimy, ale niepotrzebnie. Kościół jak stał tak stał, ksiądz bez nas nie zaczął, nie było żadnego innego ślubu tego dnia, słońce świeciło. Nic tylko się cieszyć 😉 Ceremonii udzielali sobie w Kościele w Bajtkowie, przy oprawie muzycznej utalentowanej Patrycji Makowskiej, Kacpra Kasprzaka i przepraszam… nie byłem nigdy przedstawiony skrzypaczce. No, ale… jak ktoś lubi ciary, to polecam.
Jak widać, wszystkie „złe emocje” zniknęły po wyjściu z domu, potem już tylko śmiech i łzy wzruszenia. No, a na weselu pojawiło się jeszcze szaleństwo, ile razy łapałem się za głowę, że zaraz będzie potrzebna karetka (ale już to przerabialiśmy, prawda Justyna? ;)). Oczywiste jest też to, że wesele odbywało się w znanym już Wam doskonale miejscu. Fregata. Ehh 🙂 Wesele po raz kolejny rozkręcał Univers, który na takich „imprezach” bywa częściej niż ja, a sami byli w szoku co się wyprawia, pierwszy raz ktoś rzucał członkiem zespołu pod sufit, porwane spodnie i szybka podróż do domu by dół zamienić na dres? Żaden problem. Panna młoda kręcąca się przy przeciążeniach 7G będąc trzymana na rękach? Żaden problem. Podrzucanie „młodego” twarzą do ziemi? Żaden problem. Aleeee oni się bawili 🙂
Plener, na życzenie Moniki, miał jedną myśl przewodnią – chmury. Czekaliśmy, aż pojawi się coś ciekawego na niebie… a jak wiadomo, cierpliwość popłaca. Początek to znana wszystkim Bunelka i jej okolice, a później tereny w okolicach Mącz. Podczas pleneru padła propozycja, że może jeszcze za granicę się wybierzemy…ale niestety pojechali sami. Generalnie powinien być foch, ale, że moim zdaniem i tak wyszło ładnie, to wybaczam. Ale Wam, przyszłym parom młodym, mówię tu i teraz. Chcecie plener na wyspach? W Grecji? W Hiszpanii? We Włoszech? W Suwałkach? Śmiało, podobno raz się żyje 😉 (Jak coś to zdjęcie z samochodem, to tylko po to by pokazać jak zrobić by na zdjęciu było widać tylko chmury) 😛
No i na koniec… lubię brać udział w takich historiach, uwielbiam być ich częścią i może Aneta mi nie wierzysz, że tęsknie za sezonem, ale cholerka tak jest 🙂